Nie ukrywam od lat, że w branży IT znalazłam się zupełnym przypadkiem, nie mając o niej bladego pojęcia. Ale jak to z handlowcami bywa, poszło gładko, by się jakoś przyzwyczaić i w zasadzie zaprzyjaźnić z tematyką. Przez lata obserwacji doszłam do jednego wniosku – biznes i IT to tak bardzo odległe dwa światy, że często nijak nie mogą się ze sobą porozumieć. Wynika to z wielu aspektów, ale to co dzieje się w ostatnim czasie zatrważa nawet mnie.
IT rozumie się zazwyczaj tylko z IT. Może dość odważna teza, ale zauważalne jest rozumienie jednokierunkowe. Niby wszyscy mówią po polsku, ale jakby w innym dialekcie. To IT stoi na straży wykonalności zadań, planów i pomysłów biznesu, który często nie widzi tego, co IT musi zrobić. Skąd zatem coraz więcej ludzi nie-IT na stanowiskach dla nich nie dedykowanych?
Ostatnie 2,5 roku miałam okazję odpocząć od branży, poświęcając czas macierzyństwu. To, co zastałam po powrocie z urlopu, sprawiło dość obrazowe opadnięcie rąk. Rynek zapełnili “specjaliści”. Celowo używam cudzysłowu, bo ci ludzie nie mają z tą nazwą nic wspólnego. Odkąd pamiętam testerzy byli traktowani po macoszemu. Testy to przecież tylko testy, się sprawdzi na produkcji… Klasyczne podejście nieświadomych ludzi nie-IT, zazwyczaj doprowadzające do katastrofy.
W tak zwanym międzyczasie, sporo firm headhunterskich rozpromowało zawód testera jako dobrze opłacanej pracy, do tego łatwej, dostępnej niemal dla każdego – skąd takie twierdzenie? – nie wiem. Osobiście po latach pracy w branży IT, będąc osobą blisko współpracującą z testerami, rozumiejącą ich pracę i poziom odpowiedzialności, już dawno stwierdziłam, że nie odważyłabym się wypowiadać się tak lekkomyślnie na temat tej profesji. Nawet pomimo długotrwałego obycia z tematyką i problemami czy wyzwaniami, przed jakimi mieliśmy okazję stanąć, nie próbowałabym startować na stanowisko testera. Biorąc pod uwagę, że źle sprawdzone oprogramowanie, rozwiązanie czy integracja potrafi przysłowiowo położyć funkcjonowanie niejednej firmy, zastanawiam się skąd tak brawurowy trend lekkomyślnej oceny. Oczywiście owe opracowania i raporty, o których wspomniałam, zaowocowały myśleniem – łatwy zawód – łatwe pieniądze. Dało to wykwit firm, które za niewielkie stosunkowo kwoty, “szkolą” całe rzesze testerów, którzy mianem doświadczonych szturmują rynek pracy. Oczywiście na efekty nie trzeba było długo czekać.
Miałam ostatnio ciekawą rozmowę z jednym z moich dawnych klientów.
– Cóż tam słychać w wielkim świecie, kochany kolego kliencie
– Ach co to były kiedyś za czasy, gdy tester z zewnątrz był coś wart! Teraz nawet po pół roku ciężko kogokolwiek czegoś nauczyć, bo okazuje się, że ludzie których mi sprzedają, nie brali udziału w żadnym projekcie, a jedynie 3 tygodnie patrzyli komuś przez ramię. Jak płacę za specjalistę, to strasznie bym chciał takowego dostać! A nie mogę…
Niestety podejście szybkiego przekwalifikowania i awansem przyjmowanego rzekomego doświadczenia, zaowocowało ogromną rotacją, niestabilnością i niespójnością projektów kontraktorskich. Firmy wolą szukać ludzi w ramach kompetencji własnych, nawet inwestując znacznie większą ilość czasu, wysiłku i pieniędzy, ale kształtując pracownika na miarę testera, którego potrzebują a nie mogą kupić na zasadzie kontraktorskiej. Okazuje się, że nieliczni zaprawieni w boju, kompetentni testerzy są już ciężko sprzedawalni, bo zwyczajnie klient boi się nabyć kolejnego bubla. Wypływ szybko kształconych – niemal na kolanie – adeptów sztuki testerskiej, potrafi załamać ten rynek. Oczywiście trend za kilka lat ma szansę się jeszcze odwrócić, gdy ci przekwalifikowani księgowi, konserwatorzy powierzchni płaskich czy zarządcy wiejskich sklepików jednak uznają, że świat IT jest nieco trudniejszy niż głosił artykuł wyżej wspomnianej firmy headhunterskiej. A specjalizacja wróci na właściwe sobie miejsce.